17 października 2012

Karpacz



Veni, vidi, vici mogłabym napisać, ale być w Karpaczu i nie widzieć Śnieżki to raczej porażka.
Od dawna chciałam wejść na szczyt, a tu pogoda pokrzyżowała nam plany. 
Od rana lało, a z hotelu nawet nie widzieliśmy gór, bo chmurzyska nam je zasłoniły. 

Pytanie było jedno: ryzykujemy i idziemy? 
No, ale żem osioł uparty, po mamusi to jak sobie zaplanowałam taki spacer to nie ma bata we wsi iść musiałam. 
Chwilowo z nieba nic nie leciało, zapakowaliśmy się w plecak i ruszyliśmy na szczyt.

 W związku z tym, że jesteśmy leniami, a chcieliśmy zobaczyć tego dnia Śnieżkę, dolinę Małego Stawu, dziki wodospad, kościółek Wang i zaporę na Łomnicy zdecydowaliśmy, że na górę wjedziemy wyciągiem a potem zejdziemy pieszo. 
Tylko cholera nikt nam nie powiedział, że to jest 15 km na pieszo!!!!!! 

Pełni zapału i werwy ( jeszcze! ) dotarliśmy do kasy pierwszego wyciągu gdzie zakupiliśmy bilety ( normalny 9 zł/osoba ) i profilaktycznie płaszcze przeciwdeszczowe ( 7 zł/szt. ). Na szczęście stylowe płaszcze się nie przydały, ale szaliki i ciepłe kaptury jak najbardziej. 

Wjeżdżając wyciągiem na górę zostaje zrobione nam zdjęcie, za które oczywiście trzeba zapłacić, ale my, zakręceni nawet go nie odebraliśmy, w sumie to nawet nie wiedzieliśmy gdzie je odebrać i tym samym zaoszczędziliśmy parę groszy. 

Jak już wyciąg nas wyrzucił to wyruszyliśmy oblookać ten dziki wodospad. Okazało się, że to parę kroków więc banan na twarzy i jazda. Dotarliśmy, ludzi pełno, panna młoda moczyła sobie suknie, ludzie pstrykali zdjęcia więc gorsza nie byłam, a co tam, zapodałam foty swoim Nikonem.











Po tej sesji ruszyliśmy na wyciąg na Kopę. Tam bilety już trochę droższe ( 24 zł/osobę ). 
Tu też robią zdjęcia, ale za ile i gdzie odbiór to nie wiem, ponieważ wracaliśmy pieszo a to podobno można dostać przy zjeździe. 
Nic straconego, jedziemy wyżej a tam przed nami, za nami i z boku przepiękne widoki, które zawsze mnie zachwycają.





Jak widzicie na środkowym zdjęciu, Śnieżki nadal nie było widać. 
Jak już wysiedliśmy, postanowiliśmy, że nie będziemy szli na sam szczyt ( gdzie można zobaczyć Obserwatorium Meteorologiczne, Kapliczkę św. Wawrzyńca ). 
Ze szczytu widać podobno niesamowite panoramy , a widoczność czasami jest nawet do 200 km. Przy pogodzie jaką zastaliśmy oprócz chmur nie było widać niczego, więc szczyt sobie odpuściliśmy ( będzie pretekst żeby przyjechać raz jeszcze :) ). 
Za to rozpoczęliśmy nasz 15-kilometrowy spacer. 
Widoki były, jak to w naszych górach, piękne, czasami mrożące krew w żyłach, czasami zaskakujące, czasami wkurzające ( szczególnie leniuchujące na rowach puszki po piwie ). Szliśmy szlakiem niebieskim, co dla nas początkujących i od zawsze mieszczuchów było i tak sporym wyzwaniem. 






 Tak spacerując i dyskutując ( i to zawzięcie ) dotarliśmy do Schroniska Strzecha Akademicka, w sumie jeszcze pełni wigoru nie zatrzymywaliśmy się i podążyliśmy dalej w stronę Małego Stawu.


I tu zaczęło się marudzenie, czyli mamy pierwszy kryzys. A daleko jeszcze, a kolano mnie boli ( dodam, że miałam pozrywane wiązadła rzepkowe, o czym opowiadałam TUTAJ  i długie spacery mnie męczą ). Gdy nagle przede mną wyrósł ten widok:





I tak oto dotarliśmy do Małego Stawu i zatrzymaliśmy się na kanapki i gorącą herbatkę w Schronisku Samotnia
Niestety byłam tak zaabsorbowana widokami, że zapomniałam z wrażenia zrobić kilku fotek. Te wyżej były zrobione już na szybko gdy wychodziliśmy dalej. 

Za to taka herbatka, pyszna, ciepła z kanapkami po tylu godzinach włóczenia się po kamiennych ścieżkach to jak miód w gębie, jakby człowiek jadł kawior czy trufle i zapijał francuskim szampanem.

No ale pojedli, popili to wypier..... jak mówi polskie przysłowie, więc dupsko w troki i idziemy dalej. Przed nami jeszcze Świątynia Wang i zapora na Łomnicy.

Kolejne kilometry, krople deszczu ( w sumie taka delikatna mżaweczka ), marudzenia i narzekania za nami, a przed nami Kościół Wang. 







Oczywiście jak to w Polsce bywa najpierw azymut kasa. Tam bilety ( normalne 7 zł/ osoba ) i dodatkowo kasa za fotografowanie ( 5 zł ). 

Świątynia Wang  jest otwarta codziennie w godzinach 9-18 ( 15 IV - 31 X ) oraz 9-17 ( 1 XI - 14 IV ), a w niedziele od godz. 11 30. Nadal odbywają się w nim nabożeństwa dla Parafian i Turystów ( w niedziele i święta o 10 ), a dla turystów w języku niemieckim ( od V do IX ) w niedziele o 9.  

Za świątynią można zobaczyć zabytkowy cmentarz, z którego podziwiamy widok na Kotlinę Jeleniogórską i Karkonosze. 
Świątynie zbudowali w XII wieku Norwegowie w miejscowości Vang, a w Karkonosze przywieziono ją w 1842 r. 
Kościół jest wykonany z drewna bez użycia gwoździ, można podziwiać tam rzeźby lwów nordyckich, stylizowane krużganki i granitową dzwonnicę. 

Obok kościoła jest dom parafialny, księgarnia, punkt medyczny, rzeźba przedstawiająca wskrzeszenie Łazarza, pomnik hrabiny von Reden. Jest tam też punkt wyjściowy na Śnieżkę i główne szlaki karkonowskie. Oczywiście oprócz tego jest pełno stoisk z jedzeniem i badziewiem. 

Ogólnie świątynia wewnątrz nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, ale co byłam i zobaczyłam to moje, aaa no i wysłuchałam, bo wchodząc do środka najpierw przez głośniki wita nas przewodnik i opowiada o historii zabytku ( jest nudno, okropnie nudno !!! ). 

Po tak miłym, wyczerpującym  i pełnym wrażeń dniu dotarliśmy na zaporę na Łomnicy ( po drodze zahaczając jeszcze o sklepy z pamiątkami oczywiście ). 
Tutaj pstryknęliśmy sobie kilka zdjęć i pędem udaliśmy się do hotelu. 
A tam już tylko prysznic i gorąca obiadokolacja. 
Po takim spacerze wszystko smakowało obłędnie i znikało w sekundach.




Do Karpacza muszę jednak wrócić, no bo być tak blisko Śnieżki i nie wejść na szczyt to niewybaczalne. Muszę zobaczyć te panoramy :)