31 stycznia 2013

Sęp



Namnożyło się nam ostatnio polskich filmów w kinach. Szkoda tylko, że połowa z nich to kicz i badziew. Ale na "Sępa" pójść warto. 



W skrócie: dobra muzyka, żenująca gra niektórych aktorów, którzy czasy świetności mają już za sobą, świetna fabuła, dobre zdjęcia, głupie zakończenie i problemy z dźwiękiem.

"Sęp" to film z gatunku tych thrillerowatych, i mimo, że polskich to jeden z lepszych. Dość ciekawy temat, dobrze zrobiony, nie odsłania od razu intencji bohaterów, nie wiadomo kto jest zły a kto dobry, ale wszystko tylko do pewnego momentu. Zakończenie dziwne, końcówka filmu nudnawa. Wycięłabym kilka scen, które nic do filmu nie wniosły a jedynie był żenującym wydłużeniem filmu.

Ogólnie chodzi w nim o to, że gdzieś tam w Europie zaczynają znikać ludzie i to ci co mieli na bakier z prawem. Do akcji wkracza zimny i trzeźwo myślący policjant, który ma kolegę cwaniaka. Śledztwo trwa, pojawia się jeszcze wątek Piękności, która oczaruje Pana Policjanta i oczywiście jak to w polskim filmie pokaże do kamery cycki ( swoją drogą jeśli są prawdziwe to po 3 dzieci zazdroszczę, a jeśli sztuczne to... świetnie zrobione :)). Pana Policjanta zawsze ktoś o krok wyprzedza, potem jak już odkrywa co się na tym świecie wyprawia to sam nie wie co ma zrobić, gdzie jest dobro a gdzie zło i wybiera...dziwną drogę.

W filmie usłyszymy zespół Archive, niestety problem jest z dźwiękiem. Jest fatalny. Jak główny bohater coś mówi to gdzieś w tle muzyka jest tak głośna, że nic nie słychać, albo zamiast dialogów słyszymy jakieś bełkoty. 

Co do samych aktorów. Panu Olbrychskiemu to już dawno powinniśmy podziękować, niech on sobie tam dorabia w "Klanie" do emerytury ale z filmu out. Niestety czasy jego świetności skończyły się jakieś 20 lat temu i niech już tak pozostanie. Zmieniłabym też głównego bohatera, z całym szacunkiem, ale Pan Żebrowski jest zbyt zimny i wyniosły ( i jak dla mnie mało przekonujący ) do tej roli. Widziałabym tu Marcina Dorocińskiego. Ania Przybylska jak zawsze piękna i genialny Piotr Fronczewski. I to na tyle. Zresztą role drugoplanowe chyba bardziej wyszły niż główni bohaterowie.

Ogólnie film pół na pół. Są jego dodatnie strony, ale widać też i minusy. Warto obejrzeć żeby samemu wyrobić sobie o nim zdanie.

Teraz czekam na "Drogówkę".


22 stycznia 2013

Bejbi blues



Z niecierpliwością czekam na "Drogówkę", ale między czasie udało mi się obejrzeć inne dwa polskie filmy: przejmujący "Bejbi blues" i przereklamowanego "Sępa" ( marketing czyni cuda - tutaj się to potwierdza na setkę ).



Dziś będzie o "Bejbi blues". Jest to dramat obyczajowy reżyserowany przez Kasię Rosłaniec znaną z "Galerianek". Fabuła dotyka szerzącego się ostatnio problemu nieletnich matek, które chcą mieć dziecko, bo tak jest fajnie i znane gwiazdy też je mają. Bohaterką jest 17 - letnia niedojrzała dziewczyna, dla której liczą się ciuszki, chłopak, a dziecko to najmodniejszy hit sezonu. Nie jest to dziewczyna z "dobrego domu", jej matka widać, że też mało dojrzała, w głowie sama "sieka, plewy i pocięte gazety". Ale nie będę pisała tu streszczenia filmu.

Kasia postawiła na młodych, nieznanych aktorów i fajnie, podkręciło to tylko dramat filmu. Muzyka, szczególnie piosenka "Laleczka z saskiej porcelany" na długo wbija się w głowę. Jedyne co mi przeszkadzało, a pewnie miał być to odwrotny efekt, to niespodziewane luki w montażu. Zawsze pojawiały się nie w tym momencie co powinny i tylko drażniły. Plusem są ujęcia kręcone z ręki, pokazujące codzienne czynności. Powodują, że film  i bohaterowie są wiarygodni, normalni, nasi.

Nie rozumiem tylko co autor miał na myśli nadając taki tytuł filmowi. Baby blues to w skrócie depresja po porodzie. W filmie nie ma nic o tym zjawisku. Tego akurat nie rozumiem.

Ogólnie film zwraca uwagę, pozostaje na długo w głowie, trzeba go nieźle przetrawić. Główną bohaterkę albo się lubi i żałuje, albo nienawidzi. Na szczęście nie widać w trakcie filmu żadnej przemiany bohaterów, bo byłoby to mało wiarygodne, co więcej, trąciłoby tanim dramatem romantycznym. Zaskakujące jest też zakończenie filmu. To nie jest łatwy film, dotyka ciężkiego, szybko rozprzestrzeniającego się problemu. Po obejrzeniu albo będzie się podobał, albo go znienawidzicie.




18 stycznia 2013

Kreta ( Crete ) - Ierapetra



Ostatnim punktem naszej wycieczki po wschodniej stronie Krety była Ierapetra. Jest to najbardziej wysunięte miasto na południe, a w linii prostej z Ierapetry jest jakieś 300 km do Afryki. Nie jest to żaden raj dla zwiedzających, nie ma tam za wiele, ale jest to ładny port i promenada.













I na tym zakończyliśmy nasze wakacje na Krecie. Było miło, było ciepło, było co zwiedzać. Dowiedzieliśmy się sporo ciekawych rzeczy, podziwialiśmy wykopaliska i nie tylko, smakowaliśmy greckich potraw.

Jednak przestrzegam - Kreta to brudne miejsce, Kreteńczycy to leniwe dziady, a po 15 to większość miejsc jest pozamykana. Co do brudu to spójrzcie, takie plaże są co kawałek, drogi też zasyfione, a my się wkurzamy, że u nas brudno :)








Na Kretę jeszcze wrócę, chcę zwiedzić jej zachodnią część, ale ze wszystkich zwiedzanych przez mnie wysp, chyba najbardziej tęsknię za Gran Canarią :)

Tutaj więcej o wycieczkach na Krecie:

15 stycznia 2013

Kreta ( Crete ) - Heraklion ( Iraklion )


Z Knossos do Heraklionu ( Iraklionu, Chandaku, Kandii czy Megalo Kastro i nie wiem ile jeszcze tych nazw ono posiada ) to dosłownie rzut beretem, jakieś 6 km, więc z wykopalisk pojechaliśmy pozwiedzać to największe miasto Krety. 

Powiem tak: no dupy nie urwało, myślałam, że więcej jest tam do zwiedzania, przecież przewodnicy tak zachwalali. 

Muzeum Archeologiczne, które liczy XX sal, od wieki wieków jest remontowane i czynna jest tylko jedna sala, gdzie tłumy obijają się jak muchy zamknięte w słoiku. Odpuściliśmy. 

Idziemy zwiedzić słynną fontannę Morosini, podobno jest piękna, wielka, ma 4 lwy i jest to jeden z najważniejszych i najładniejszych zabytków Krety. Wyobrażałam sobie coś podobnego do Fontanny Di Trevi i jakież to zdziwienie przeżyłam kiedy dotarliśmy do Morosini. Wokół pełno meneli, żebraków, brudnych, cygańskich dzieci, fontanna pełna śmieci i nie działa. No nic, zdjęcie ( udało się bez mistrzów drugiego planu )  i idziemy dalej.


Kolejny punkt zwiedzania Wenecka Loggi, dzisiaj Miejska Sala Konferencyjna, niestety chwilowo niedostępna przez jakiś protest, strajk itp. No cóż, zdarza się nawet najlepszym :)



No to obijając się o tłum protestujących dotarliśmy, a raczej zaniesiono nas do cerkwi św. Tytusa. Tu usłyszeliśmy trochę ciekawostek o prawosławiu, Tytusie, historię cerkwi i poszliśmy zwiedzić środek.


W środku jak zawsze na bogato, przepych złota itp, na zewnątrz, jak to bywa w całym świecie pod kościołami, bieda, bieda, bieda, żebracy. 

Jednego tylko nie potrafiłam zrozumieć, większość z naszej wycieczki to zagorzali katolicy ( ochrzczeni, przyjmujący komunię, spowiadający się, chodzący na mszę, biorący śluby w kościołach ) , to dlaczego wchodzili do cerkwi i modlili się w jakiś intencjach? Przecież to inny kościół, inna religia, inne wyznanie. To tak jakby katolik modlił się do Buddy, Allaha, Satana czy Kryszny. Przecież przykazanie mówi wyraźnie: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, więc dlaczego inteligentny Polaczek - katol modli się do obrazów prawosławnych, zapala świeczkę w swojej intencji w kościele innego wyznania??? Nie zrozumiem nigdy ludzi!!!

Potem dostaliśmy wolne od przewodnika, my wstąpiliśmy do marketu kosmetycznego obok cerkwi na małe zakupy ( wiadomo renomowane kremy, kolorówka, perfumy w niższych cenach niż u nas, więc trzeba zrobić zapas do następnych wakacji :)). 

Następnie udaliśmy się do portu. Ooooo tak, to jest to czego chciałam. Przepiękne mury obronne, port  i cudowna średniowieczna wenecka forteca Rocca al Mare ( z greckiego Koules ). Idąc murem wysokim na przeszło 2 m, fale są tak wielkie, że raz po raz robią przechodniom prysznic. Forteca przepiękna, widoki zjawiskowe, ogromne, przerażające fale, tyle wdzięku i zabawy z falami. 

Uwaga tylko na usta i buty, bo zasolenie powietrza jest wielkie :) i po chwili oblizując się można tego nie zdzierżyć, buty też robią się całe białe. Ale frajda jaką daje ucieczka przed ogromną falą jest ogromna!!!









Aż nie chciało się stamtąd uciekać, no ale czas gonił, jeszcze tylko obskoczyliśmy miejscowe targowisko, żeby pokupować prezenty dla rodziny oraz miejscowe sklepy, żeby zaopatrzyć się w pachnące przyprawy, kreteńską oliwę, kilka naturalnych kosmetyków z oliwek i robione tylko na Krecie wino z miodu. 



No i wróciliśmy do Sissi. Tam okazało się, że w miejscowych marketach ceny są znacznie niższe niż w Heraklionie i przepłaciliśmy za wszystko łącznie o jakieś 100 euro :). Niestety za głupotę i lenistwo ( trzeba było ceny sprawdzić przed wyjazdem ) trzeba płacić :). Kolejna wycieczka to już wyprawa do Ierapetry, ale to w następnym poście.

O poprzednich wycieczkach po Krecie możecie przeczytać we wcześniejszych postach: